Październikowy edytorial o ścieżce wśród manowców. Agata Mrowińska
Miał rację Hazrat Inayat Khan, gdy powiedział, że rozwój wewnętrzny to taka dziwna podróż, w którą się wyrusza, nie znając jej celu. Towarzyszy nam tylko pewna wizja, wyobrażenie tego, co w nagrodę może nas czekać – w nagrodę za cierpliwą, spokojną praktykę. Kiedy jednak stoimy u jej początku – i jakiś czas potem – nie możemy dostrzec, dokąd tak naprawdę zmierzamy.
Trudno także mówić o ścieżce, kiedy nie dostrzega się przed sobą wytyczonej drogi. W zasięgu wzroku tylko różnorodny teren, co nie daje żadnych wskazówek. Intuicyjnie wyczuwamy, gdzie tył, gdzie cofanie, nic z zewnątrz nie odpowie jednak na pytanie o kierunek. Choć łatwo temu zaprzeczyć – bo jest przecież taka zewnętrzna instytucja, do której zwrócić się można, gdy wątpliwości zajmują umysł i nie pozwalają oddać się wykonywaniu technik praktyki. Nauczyciel. Ufność, że on pomoże rozwikłać problemy, to siła, która wprowadza nas na ten nieznajomy teren i po licznych zakolach zaczyna nami kierować – niekoniecznie tam, gdzie według nas powinien znajdować się przód.
Mimo że nauczyciel towarzyszy nam na tym etapie, służąc radą i wsparciem, trudno nie spostrzec dość surowej oceny tego, w jakim stanie jesteśmy, wystawionej przez krytyczny umysł. Nieustannie komentuje, obiecując zarazem, że jego analityczne umiejętności pomogą lepiej, wytyczą jasną, pewną drogę, na której wreszcie poczujemy się bezpiecznie. Skoro jednak podjęliśmy ścieżkę rozwoju, to musieliśmy się choć raz przekonać o tym, że rzeczywistości nie da się objąć i uporządkować (mówi nam o tym nasze cierpienie, irytująco przypominające niezbyt poważnie traktowany dziś ból egzystencjalny). Stoimy więc między ułudą ogarniającego rozumu, który wiemy, że zawodzi, a nieznanym, w którym jedynym przyjaznym elementem wydaje się być nauczyciel.
Na tym etapie jesteśmy ślepi, i jest chyba najtrudniejszym z pierwszych wyzwań, by to przyjąć i zaakceptować. Być może nawet takie zrozumienie pojawi się dopiero później, kiedy pojawi się pierwszy przebłysk. Pierwszy efekt, na który czekamy, każdy inaczej. Rozwinięta nieco przestrzeń. Uważniejsza obserwacja. Chwila przyjaźni z rzeczywistością. Jednak moment mija, niezrozumiałe znów nas ogarnia, a potem kolejny przebłysk. I tak po pewnym czasie można zauważyć, że emocje powoli przestają temu towarzyszyć. Rozwija się w nas taka umiejętność. I może przestajemy czekać, a przynajmniej oczekiwać. Manowce wydeptujemy tym, co jest do zrobienia, co zadane. Choć ścieżki nie widzimy, to możemy ją poczuć pod każdym stawianym krokiem.
W tym momencie także niewiele różnimy się od tych, którzy nie podejmują praktyki jogi. Wciąż jesteśmy ludźmi, którzy reagują emocjonalnie albo poddają się grom umysłu. Jeśli ktoś z zewnątrz nam to zarzuci, a zdarza się tak wielokrotnie, należy pamiętać, że choć odmiana wydaje się niewielka, to ma olbrzymi potencjał – bo leży w narzędziach, które oferuje nam praktyka. Ciągle możemy ulegać uczuciom, jak wcześniej. Wiemy jednak, jak wobec nich działać. Jak obserwować. Akceptować. I robić swoje – tak w praktyce wewnętrznej, jak w życiu zewnętrznym, zależnie od tego, jaką rolę przyszło nam w nim odgrywać.
Z życzeniami odnajdywania pod każdym krokiem pewnej ścieżki
Agata Mrowińska
zastępczyni redaktora naczelnego
Najnowsze komentarze