Wybierz stronę

Indie z miłością i śmiechem. Wesele na 5 koni ~ Piotr Bielski

Indie z miłością i śmiechem. Wesele na 5 koni ~ Piotr Bielski

Puszkar, Radżastan

To, że w Indiach życie jest bliższe baśni, wiedziałem nie od dziś, ale musiałem trafić do położonego w pustynnym Radżastanie pięknego Puszkaru, by zrozumieć więcej. To niewielka miejscowość będąca czymś w rodzaju naszego Kazimierza Dolnego, tyle że położona nie wzdłuż Wisły, a zgodnie z indyjskim, cyklicznym podejściem do czasu kuliście rozłożona wokół jeziora. Tyle że ten ichni Kazimierz jest bardziej święty od naszego – jako jedno z kilkudziesięciu indyjskich świętych miast ma swoje zasady – w całym mieście dostępna jest tylko wegetariańska kuchnia, z mniej przyjemnych spraw obowiązuje zakaz czułości w miejscach publicznych. I nie sprzedaje się oficjalnie alkoholu. Dla spragnionych mocnych trunków pozostają dwie opcje: albo wybranie się spacerem 20 minut od centrum, by dojść do rogatek miasta i znaleźć dla nas zabawny, obwarowany sklep w szczerym polu, gdzie serwują wszelkie spirytualia, albo pogadać z kelnerem, bo zakazy zakazami, a życie życiem tak tam, jak i u nas. Mnie akurat lifestyle’owo ten święty charakter miasteczka odpowiada. Siedzimy już w nim drugi tydzień grzecznie zdejmując buty do spaceru po ghatach, czyli świętych schodach wokół jeziora, które, choć z pozoru wygląda jak ściek, to pływają w nim żółwie i wielkie ryby, a nie zdziwiłbym się, jakby któregoś dnia wynurzył się z niego potwór z Loch Ness, ale koniecznie w indyjskiej, chilloutowej wersji, leniwie płynąc na plecach.

Piotr Bielski "Indie - z miłością i śmiechem"

Piotr Bielski “Indie – z miłością i śmiechem”

 

Ale nie planowałem pisać teraz o samym Puszkarze, tak urokliwym i pełnym pięknych, indyjskich cudowności, które oczy chcą smakować, a wewnętrzne dziecko chciałoby kupować kolejne ciuchy i wysyłać paczkami do domu. Chcę bowiem opowiedzieć o tym, co się tu dzieje, bo Puszkar, jak Kazimierz, to wysoce ceniona w całych Indiach lokalizacja ślubna. Pamiętam, że jak braliśmy ślub i usłyszałem w warszawskim Urzędzie Stanu Cywilnego, że terminy zajęte są na 3 miesiące naprzód, zapytałem, czy dałoby się zrobić naszą ceremonię, powiedzmy, w czwartek. „Nie, tylko piątki wieczór i soboty” – usłyszałem. W Indiach nie ma takich ograniczeń, zaraz zaproponowano by mi termin w poniedziałek o 10:00 rano. Tutaj, jak jest sezon, a teraz właśnie on przypada, na wesela, z wyjątkiem cygańskich, które są w porze monsunowej, to naprawdę się dzieje! I to przez cały tydzień, od rana do wieczora, codziennie na mieście jest kilka ślubów. Ważne tylko, by datę i godzinę wcześniej skonsultować z astrologiem – bez tego nie ma mowy o ślubie.

Jak wygląda taki ślub indyjski w wersji radżastańskiej? Ano, przede wszystkim trzeba wynająć weselną maszynę grającą na kółkach i najlepiej jeszcze orkiestrę dętą z wielkimi werblami. Ślub trzeba zakomunikować całemu miastu, a im większy “wypas”, tym lepiej. Fantazja indyjska jest bardzo disney’owska, więc za muzykami idą pięknie ubrane panie z obowiązkową henną i bransoletkami na całej długości od nadgarstka do łokcia. Za nimi kawalerowie i starszyzna, niektórzy w indyjskich strojach tradycyjnych z ich regionu, turbanach i atrakcyjnej dla nas Cepelii, inni zaś w marynarkach lub nowocześnie w czymś w rodzaju bluz i koszulek z modnego sklepu dla młodzieży. Orkiestra i ta maszynka grająca z wielkim wzmacniaczem robią taki harmider, że słychać w całym Puszkarze, a i z mieszczącej się na górze świątyni bogini Sawitrii można to i owo usłyszeć. Moja córeczka uwielbia te dźwięki i podryguje do nich siedząc w wózku czy będąc trzymana na rękach. A jeszcze bardziej lubi fajerwerki, które odpalają przy tej okazji weselnicy.

Na końcu orszaku jedzie pan młody w turbanie i kurcie, koniecznie na białym koniu. Bez obaw, nie trzeba mieć opanowanej jazdy na koniu, by móc przystąpić do małżeństwa, bo zawsze ktoś prowadzi tego konia na uprzęży. Co więcej, nie trzeba być księciem na białym koniu, odpowiednie wypożyczalnie koni, biżuterii i strojów weselnych pomogą z każdego mężczyzny zrobić księcia. Czasami zdarza mi się tu widzieć średnio 3 śluby dziennie. Na konia pan młody zabiera młodszą siostrę, brata lub jakieś dziecko z rodziny, by miało frajdę. Na twarzach tych dzieci czasem widać radość, za to kawalerowie na koniach zawsze mają tu grobowo poważne miny, z góry patrząc na radujących się z ich szczęścia, tańczących ziomków. Często orszak, o ile wyrusza wieczorem, bo niektóre ruszają o 08:00 rano, jest oddzielony od świata sznurami i wielkimi, stylowymi lampami, które noszą na głowach kobiety w kolorowych chustach i szalach. Daje to efekt rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. A na końcu orszaku za panem młodym jest jeszcze coś. Jedzie riksza lub pojazd samoróbka – coś między miniaturą lokomotywy a traktorem – z agregatem prądu, który napędza to szaleństwo dźwięku i światła, mniej lub bardziej subtelnie terkocząc.

Oczywiście ślub ślubowi nierówny. Są wyższe i niższe klasy i kasty, są ludzie bardziej tradycyjni i bardziej nowocześni, nawet tacy, którzy rezygnują z konia idąc pieszo na końcu orszaku. Wystarczy zajrzeć na strony z ogłoszeniami matrymonialnymi dowolnej indyjskiej gazety, by zobaczyć, jak rodzice szukają kandydatek czy kandydatów – są tacy, dla których ważna jest kasta, religia, etniczność, a są tacy, którzy określają się jako pozakastowi i jako kosmopolici. A oglądając to z perspektywy ulicy, raz koń świeci brylantami, innym razem koń wygląda biednie, jakby oderwano go od orki lub służenia za taksówkę w Kalkucie, a za ozdoby starczyć muszą sztuczne kwiaty i jakaś atrapa kosztowności.

Jako że Indie są najbardziej niezwykłą na świecie mieszanką biurokratycznej kostyczności z niesłychaną spontanicznością, to czasem moneta pada na rewers. I tak zostałem nagle zaproszony jako gość weselny do oddzielonej parawanami i strzeżonej przez strażników w turbanach z szabelkami strefy. Dzięki temu znam już dobrze dalszy scenariusz weselnych wypadków. Już poza wzrokiem zwykłych, miejskich gapiów orszak z koniem i rodziną pana młodego łączy się z karetą księżniczki. Towarzyszy temu rzewna, bollywoodzka muzyka, pewnie powybierana z tych najbardziej romantycznych, końcowych scen z najbardziej chwytających za serce filmów. Oczywiście moment jest tak podniosły, że wymaga tysięcy zdjęć, więc państwo młodzi pozują, przybierają najróżniejsze pozy przyprawiające coś, co i tak już jest disney’owskie, o jakości opery mydlanej. Wszystko jest nagrywane wielkimi kamerami; niektóre tak wielkie, jakby utrwalały to na kasetach VHS, które lepiej przetrwać mają próbę czasu. Ogólnie, jak to w Indiach, dzieje się wiele, ale i niewiele, bo wyjście księżniczki z karety w otoczeniu kawalerów z mieczami, przywitanie męża i jego rodziny mogą trwać 2 czy 3 godziny, a nudzimy się tylko my, przywykli do szybszego biegu akcji. Jest i dużo jadła – jako że w Puszkarze i wesele jest pewnie bramińskie – stricte wegetariańskie, to i ćaj, i słony sok pomarańczowy leją się hektolitrami. Goście weselni siedzą w różnych podgrupach przy małych stolikach oddalonych od siebie, które raczej nie mają zamiaru się łączyć. Tak, jak i większość z nich, nie mam ochoty patrzeć na tancerki ubrane na ludowo, które na specjalnej scenie robią pokaz tańców „do kotleta”. Oczywiście takiego pure veg.

Po kilku godzinach wróciłem do hotelu wyraźnie już nasycony weselem. Zdaję sobie sprawę, że to, co widziałem, to tylko fragment uroczystej celebracji, bo indyjskie wesela podobno trwają cały tydzień, a zanim do nich dojdzie, rodziny niewiele mniej obficie świętują zaręczyny.
Rano, idąc na śniadanie, myślę sobie: „Wszystko to widziałem już tyle razy, te białe konie, te księżniczki, orszaki i zawsze te same dźwięki”. I myślałem, że nic mnie w tym temacie już nie zaskoczy, a jednak nie bez kozery kraj ten reklamuje się hasłem „Incredible India”. Idę, jak co dzień, w stronę warzywnego targu będącego głównym rynkiem miasta, a tu słychać znajome dźwięki fanfar na kółkach, miasto zablokowane. Znowu ślub. Tylko, że tym razem patrzę i oczom nie wierzę: tych kawalerów na koniach jest 5! I by było prościej, każdy ma kolejny numer przypięty do piersi. A za nimi jeszcze jadą platformy z wielkimi figurami bogów, jedna Kryszny, druga Śiwy, kobiety w kolorowych sari, pandit przewodzący świątynnej części orszaku dzwoni dzwonkiem, inni mantrują i machają kadzidłami, co zwiastuje pudźę. „Zaraz, zaraz” – zacząłem się zastanawiać. – „Czy to ślub, czy to może jakaś uroczystość religijna?”.

Kto pyta, nie błądzi, więc zagaduję kilku chłopaków wyglądających na miejscowych, rozłożonych na skuterach i obserwujących spokojnie całe wydarzenie. „To jest ślub” – tłumaczą mi z dużym znawstwem. – „Orszak idzie teraz do świątyni, potem będą uroczystości weselne”. „A jak to jest, Santosh” – pytam chłopaka, którego przed chwilą poznałem – „5 gości będzie żenić się naraz?” „Tak, my friend” – odpowiada mi mój kolega w ciemnych okularach. – „To jest 5 braci i kuzynów. To takie duże, rodzinne wesele”. I wszystko jasne. Dla rodziny duża uciecha i, zgodnie z praktycznym duchem indyjskiej kultury, równie wielka optymalizacja kosztów 5 wesel w jednym.

 

[Fragment książki: „Indie – z miłością i śmiechem. Przewodnik subiektywny”]

O autorze

Piotr Bielski

Pionier jogi śmiechu w Polsce, socjolog, podróżnik, autor książek „Joga śmiechu. Droga do radości” (2016) i „Indie z miłością i śmiechem. Przewodnik subiektywny” (2017), organizator autorskich wypraw do Indii, szczęśliwy mąż Anety i tato Rozalki, więcej: joginsmiechu.pl i fb: Jogin Śmiechu

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.