O mojej drodze do „zgody na życie”. Izabela Raczkowska
Dla nas, ludzi Zachodu, najważniejszy jest nasz umysł, nasz intelekt, nasze myślenie. Jesteśmy wykształceni, wyedukowani na każdym możliwym poziomie. Przeczytaliśmy wiele książek, obejrzeliśmy wiele filmów. Dyskutowaliśmy z każdym na każdy temat.
Wiemy prawie wszystko. Myślenie jest naszą jedyną słuszną drogą i celem jednocześnie. Według tego, jak sprawnie i płynnie umiemy myśleć i dostrzegać zależności w świecie, jesteśmy oceniani i diagnozowani. Ważny jest tu czas reakcji – bo przecież musimy błyskawicznie reagować na pojawiający się problem. Mamy mnóstwo sposobów na to, aby zmierzyć i ocenić naszą inteligencję oraz wiedzę wszelaką. Umiemy robić wiele rzeczy na raz i to jak – doskonale! Wszystko mamy świetnie przemyślane. Wykorzystujemy każdą okazję i każdą minutę. Uczymy się angielskiego – prasując, czytamy gazety – oglądając film, malujemy się – jadąc do pracy, rozmawiamy przez telefon – zawsze, jemy – w międzyczasie, zasypiamy – na kanapie, planujemy – w czasie robienia herbaty, oceniamy – podczas rozmowy, rozważamy – pod prysznicem, myślimy – bez ustanku…
Poddani całkowicie naszemu umysłowi, gnamy z nim przez życie z prędkością światła.
Mijają dni, tygodnie i lata, a my w pędzie ledwo to dostrzegamy. Walczymy z tym – więc wyznaczamy sobie przystanki. Nie, źle się wysłowiłam! Bo przecież my się nie zatrzymujemy. Ustaliliśmy sobie przedziały czasowe: od Świąt Wielkanocnych do majówki, potem do wakacji, do Świąt Bożego Narodzenia, do Sylwestra, do końca remontu, do zakończenia projektu, do kiedy dzieci wyprowadzą się z domu, do spłaty ostatniej raty kredytu, do weekendu etc. Dążymy do nich, łudząc się nadzieją, że one coś zamkną, zakończą, zmienią, że w końcu coś się zadzieje. Marzymy o tym by zwolnić – choć na chwileczkę. Żyjemy pragnąc piątku, majówki, wakacji… Ale one mijają niepostrzeżenie, nie zmieniając zupełnie nic. Objawem schizofrenii jest powtarzać tę samą czynność, oczekując innych rezultatów. My tak robimy codziennie.
Wciąż na coś czekamy – zupełnie jakby to życie było tylko jakąś próbą, wstępem do następnego…
Aby nie zwariować, staramy się jakoś zrekompensować sobie ten pęd, natłok myśli, poczucie wypalenia, a często i beznadziejności. Fundujemy sobie prezenty: weekendy w górach, nową sukienkę, cztery nowe bluzki, wakacje w Hiszpanii, kolejny krem, nowy samochód, pobyty w SPA, mieszkanie, dom. Świat przesycony marketingiem poddaje nam miliony nowych pomysłów, czym jeszcze możemy sobie poprawić nastrój. Jednak mimo tego, że kolekcja butów rośnie, a nowe auto stoi w garażu, radości nam jakoś przez to nie przybywa…
Doskonale wiem, o czym piszę, bo sama przez to przeszłam, bo ma tak masa moich przyjaciół i znajomych. Od wielu lat tego doświadczałam, poszukując drogi wyjścia. Jestem dość systematyczna, więc zaczęłam wprowadzać zmiany. Zmieniłam parę razy pracę, miejsce zamieszkania, szkoły dzieci i naprawdę wiele wiele zwyczajów. Zmieniłam prawie wszystko! Poprawiała się stopniowo jakość mojego życia, ale to jeszcze nie było to. Fakt, starannie przeze mnie wybrany świat zaczął zwalniać. Złapałam oddech. Dało mi to na tyle przestrzeni, że mogłam na spokojnie wszystko poobserwować i odczuć. Wtedy też zrozumiałam, dlaczego mimo tak wielu zmian na lepsze wciąż i wciąż miałam poczucie, że to jeszcze nie jest to.
Winne okazało się… myślenie. Ten wciąż nieustający potok słów w naszej głowie. To on nakręca wszystko – niezależnie od tego, czy jesteśmy w centrum miasta, czy na pustyni. To on stawia przed nami wciąż nowe zadania, wyzwania i chcenia. Opisując i racjonalizując wszystko w każdej sekundzie, nasz umysł rządzi nami całkowicie, uniemożliwiając doświadczanie. Rozpatrując wciąż i wciąż to co było, oceniając to co jest lub planując to co będzie – zupełnie przestajemy być tu i teraz. Natłok myśli tworzy w naszych głowach wieczny szum, nieustającą wibrację i wszechobecne poczucie „dziania się”. Poddając się mu, przestajemy istnieć. Kartezjuszowe „Myślę, więc jestem” powinniśmy zmienić na „Myślę, więc nie mam czasu, żeby być”. To zawładnięcie nami przez nasze umysły jest motorem świata, który tworzymy. To one nakręcają jego trybiki. To przez nie gnamy na kolejne spotkanie, przeklinając korki z telefonem przyklejonym do ucha, pełni irytacji i poczucia braku czasu. To przez nasze myśli nie umiemy cieszyć się wolnym popołudniem. One są winne tego, że oceniamy ludzi i w konsekwencji nie doceniamy ich. Wreszcie to one powodują, że istniejemy wyłącznie wtedy, kiedy posiadamy, a i tak tylko przez chwilę… Przez nie spędzamy weekendy w centrach handlowych, czyszcząc karty kredytowe przy kolejnych zakupach. Przez nie zaciągamy kredyty na remont, zakup domu. Przez nie definiujemy nasze bycie poziomem wykształcenia i wozimy nasze dzieci na kolejne dodatkowe zajęcia każdego popołudnia, odbierając im dzieciństwo. Przez nie ciągle nam mało i mało. Umiemy już istnieć tylko poprzez chcenie, posiadanie, porównanie i wszechobecne działanie. Czy po usunięciu tych aktywności ze swojego życia ciągle istniejesz?
Ja byłam tylko dobrą mamą, zapracowaną żoną, posiadaczką domu, magistrem, nauczycielką jogi, pragnącą odpoczynku osobą lub zadbaną kobietą. Mogłam o sobie powiedzieć bardzo dużo, ale nie to, że rzeczywiście „jestem”, „jestem tu i teraz”.
Próby dokopywania się do siebie samej i odpowiadania sobie na pytanie: kim jestem? rozpoczęły się od myślenia oczywiście – bo nic innego nie znałam. Zaczęłam czytać i poszukiwać odpowiedzi. Potem medytować. Ciało wyćwiczone jogą dało radę usiedzieć nieruchomo, ale dla umysłu to był koszmar! Medytacja okazała się po prostu niemożliwa. Potrzebowałam techniki, ogromnej ilości technik! Skupienie na oddechu, mantry, wizualizacje i wszelkie techniki koncentracyjne – stosowałam wszystko na raz, bo przecież to wychodziło mi najlepiej. Trwało to tak parę lat. Teraz wydaje mi się, że mój myślący i racjonalizujący wszystko umysł ich bardzo potrzebował, aby poczuć się bezpiecznie.
Z czasem stosowałam coraz mniej technik, mniej sposobików, a te, co został,y zaczęły blednąć.
Uczę się usiąść i być. Poczuć własne ciało, oddech, bicie serca. Natłok myśli wygasa i cichnie a zostaje… spokój. Świat zatrzymuje się. Ja jestem.
Doświadczanie tego codziennie daje pewność i siłę. Zaczynam inaczej postrzegać świat. Niektóre rzeczy się deprecjonują, a inne nabierają ogromnej wartości. To proces. Długa droga przede mną, bo uczę się jak być obecna codziennie. Obecna w każdej chwili mojego życia.
Nie jest to łatwe, bo wyuczony latami umysł gna czasem do przodu jak szalony. Da się jednak go powstrzymać. Pomaga tu prostota. Dostrzeżenie rzeczy codziennych – tych najprostszych. Skupienie. Obecność w nich. Bez myślowej ucieczki.
Kiedy ostatnio świadomie piliście herbatę? Bez laptopa, poczty, TV czy telefonu przy uchu.
Bycie obecnym podczas picia herbaty powoduje, że zaczynacie żyć tu i teraz. Zaczynacie doświadczać i czuć. Wynikiem takiej pracy jest to, że herbata staje się ważna. To sposób na przywrócenie wartości naszemu światu. Wszystko, co do tej pory było ledwie tłem dla naszych myśli, nabiera odpowiedniego znaczenia.
Jakość bycia i odczuwania podczas picia herbaty przekładam na inne aktywności. Staram się być obecna myjąc naczynia, prasując, prowadząc samochód. Oduczam się wielozadaniowości. Z czasem rozszerzam tę praktykę na coraz więcej czynności. Zaczynam być obecna przy rozmowie z mamą, pomagając synkowi w odrabianiu lekcji, słuchając męża i doradzając przyjaciółce.
Mimo że nie zawsze mi się udaje – ponawiam moje staranie wiele razy dziennie.
Próbuję angażować się w każdą najdrobniejszą nawet czynność jednorodnie i maksymalnie. Dzięki temu zmienił się mój system wartości, nie muszę poprawiać sobie nastroju zakupami, nie muszę robić kolejnego kursu czy fakultetu, aby coś znaczyć, znajomość języka już nie świadczy o mojej wartości, zbliżyłam się do mojej rodziny, umiem docenić to, co mam. Kołowrót natarczywych myśli wyhamował. Przestałam się zamartwiać, narzekać i prorokować. Przestałam się tak bardzo bać… Sama jestem zaskoczona ogromem skutków tej transformacji.
Cenię sobie bardzo te zmiany i chcę więcej.
Wiem na pewno, że szybkie życie naszego pokolenia, wielozadaniowość, ciągłe myślenie, planowanie i martwienie się, pęd za pieniędzmi i nowymi dobrami, wiedzą czy prestiżem prowokujemy my sami. Potem tylko ponosimy konsekwencje naszych własnych wyborów. Sami oddajemy życie w ręce własnego intelektu, we władzę swojego umysłu, zatracając się w jego kreacjach. Wiem też, że rozwiązanie nie leży w gestii rozumu, a kluczem do wyzwolenia z cierpienia jest teraźniejszość i nasza w niej całkowicie świadoma obecność. Obecność dająca coś zupełnie nowego. Coś, co bardziej odczuwam niż nazywam, a co mogę nieudolnie określić jako akceptację lub „zgodę na życie”.
Najnowsze komentarze