Wybierz stronę

Depresja: czy praktyka może pomóc, czy może zaszkodzić? Część druga – po psychoterapii. Plus refleksja o byciu uczniem. Marta Piotrowska

Depresja: czy praktyka może pomóc, czy może zaszkodzić? Część druga – po psychoterapii. Plus refleksja o byciu uczniem. Marta Piotrowska

Było to mniej więcej dwa lata temu, kiedy moje życie niepostrzeżenie dotarło do punktu krytycznego. Depresja: wiele godzin spędzonych w łóżku z głową pełną myśli czarnych i lepkich jak smoła, bez żadnego konkretnego, uchwytnego powodu.

Na szczęście mogę chyba powiedzieć, że – już przeszłość.

Było kilka miejsc, gdzie udało mi się znaleźć potrzebną pomoc, jednak z perspektywy czasu dwa z nich pozostają szczególnie znaczące. Pierwsze – to książka „Świadomą drogą przez depresję”, o której szczegółowo napisałam już wcześniej. Mój komentarz do książki kończy się niejako happy endem, można więc odnieść wrażenie, że sama lektura była już wystarczającym leczeniem. Nie jest to jednak pełna prawda – równolegle rozpoczynałam bowiem w tamtym czasie psychoterapię. Trwa ona do dzisiaj, a jej wpływ jest nie do przecenienia. I stąd potrzeba drugiego, uzupełniającego tekstu.

jogin-joginka

***

W poprzednim artykule napisałam o myślach, które krążą wytartymi koleinami, i o emocjach, które za nimi podążają. Aby wyrwać się z błędnego koła, w pierwszej kolejności potrzebna nam świadomość tego, co w nas krąży – dlatego tak cenna jest obserwacja myśli i emocji w procesie medytacyjnym. W dalszym etapie daje to nadzieję, że świadomość istnienia koleiny pozwoli się z niej wyrwać, a ścieżki umysłu stopniowo wyprostują się.

I jest to wszystko prawda – jednak teraz wiem już, że jest pewna luka w tym obrazie. Zakłada on bowiem, że sama nieukierunkowana i bezinteresowna obserwacja wystarczy, aby wszystkie emocje jedna po drugiej wypłynęły na powierzchnię świadomości. Tymczasem wygląda na to (cofam się nieśmiało przed uogólnieniem, ale przeczuwam, że jest to uogólnienie prawdziwe), że niektóre emocje nie wypłyną na powierzchnię same z siebie.

Dlaczego? Na przykład dlatego, że są zbyt straszne, aby nawet na nie spojrzeć. Albo dlatego, że są obecne od zawsze – brzmi paradoksalnie, ale bardzo trudno jest poczuć jako zjawisko pojawiające się w umyśle coś, co jest tam praktycznie non stop i niejako wtapia się w tło. Ale przede wszystkim dlatego, że może nam zabraknąć zupełnie podstawowych punktów odniesienia.

Co dokładnie mam na myśli? Otóż, kiedy zaczęłam terapię, okazało się, że nawet nie wiem, CO TO JEST emocja. Jak inaczej nazwać stan, kiedy na pytanie „Jak się czujesz?”, odpowiadam „Myślę, że…”? Albo co najwyżej: „dobrze” – „źle”. Okazało się, że – po pierwsze: emocje i myśli to dwie zupełnie różne rzeczy. Po drugie: emocje po prostu SĄ i nie da się ich zniwelować choćby najbardziej wyrafinowaną myślową konstrukcją. Jasne, można przykryć, stłumić, czasem na długie lata i czasem szokująco skutecznie – ale one są, po prostu. Ja tymczasem przed rozpoczęciem psychoterapii byłam jak Kolumb przed wypłynięciem do Indii – przez myśl mi nie przeszło, że COŚ tam jeszcze może być.

Szczególnie w przypadku jednej emocji proces ten zaznaczył się dla mnie bardzo wyraźnie. Kiedy lata temu zaczynałam medytować zen, dowiedziałam się o istnieniu tak zwanych Dziesięciu Wskazań – zestawu pewnych podstawowych wskazówek moralnych. Jedna z nich brzmiała: „nie gniewaj się”. Ze wszystkich dziesięciu ta jedna wydawała mi się najłatwiejsza – byłam przekonana, że ten punkt mam już załatwiony. W zasadzie nigdy się nie gniewam.

No właśnie.

***

W trakcie terapii przez jakiś czas obserwowałam własne emocje jak jakieś dziwne, obce stworzenia. A obserwacja to dopiero pierwsza warstwa… zauważyć – dopuścić do siebie – powiedzieć o tym – zrozumieć – od nowa oswoić – każdy z tych etapów to osobne zadanie. I o ile sam proces psychoterapii jest bardzo medytacyjny w swojej istocie, o tyle jest jedna istotna różnica: psychoterapia wie, że te dziwne stworzenia bardzo niechętnie przychodzą same – w zasadzie trzeba wybrać się na ich poszukiwanie.

Tymczasem medytacja zen zachęcała ostatecznie do porzucenia swoich emocji, do nieprzywiązywania się, do „oczyszczania umysłu”… Dlatego gdzieś w trakcie terapii na jakiś czas zrezygnowałam z praktyki medytacyjnej w ogóle; pogodzenie tych dwóch kierunków wydawało się zbyt skomplikowane, wręcz sprzeczne. W pewnym momencie byłam nawet lekko wkurzona, posądzając medytację o szkodliwość: zamiast otwiera, zachęcała mnie do odcięcia się, zamknięcia!…

Myślę dzisiaj, że decyzja o przerwaniu medytacji na tamten moment była słuszna, jednak rozumiem już także, że po prostu moje wyobrażenie praktyki było wypaczone, i przypadkowo wykorzystałam medytację w sposób dla siebie niewłaściwy, skupiając się bardziej na „oczyszczaniu” niż obserwowaniu – co w języku psychoterapii oznaczało po prostu kontynuację wypierania trudnych emocji. Takie podejście w oczywisty sposób nie może rozwijać. Tymczasem istota medytacji jest dokładnie odwrotna – kluczowy jest właśnie moment obserwacji, a nie porzucania. A „porzucenie” bez uprzedniego przyjrzenia się oznacza po prostu powtórne zepchnięcie do podświadomości. Teraz wiem – niestety nie wiedziałam wtedy.

Czy było to do uniknięcia? Tak. Myślę, że zabrakło nauczyciela.

Muszę w tym momencie przyznać, jak duża była zawsze moja nieufność w stosunku do samej instytucji nauczyciela. Kojarzył mi się on z figurą guru, który wymaga głównie podporządkowania. A w kontekście psychoterapii – słyszałam nieraz ten argument: skoro ty znasz siebie najlepiej, a sama nie jesteś w stanie sobie pomóc, to jakim cudem ma ci pomóc ktoś obcy?… Rozpoczynając psychoterapię, wciąż miałam tę wątpliwość w głowie.

Znacie takie ćwiczenie? Biorą udział dwie osoby – jedna zamyka oczy, a druga kładzie rękę na ramieniu tej pierwszej, i ma za zadanie prowadzić ją po pomieszczeniu, uważając, by z niczym się nie zderzyć. Pierwsza osoba musi tylko rozluźnić się i zaufać, że zostanie poprowadzona bezpiecznie. Łatwe?

Dla mnie bardzo trudne. Pierwsze miesiące psychoterapii były więc walką totalną. Potem na szczęście coś zaczęło się zmieniać.

***

Co dokładnie mam więc teraz na myśli, pisząc: „nauczyciel”? Właściwie mogłabym napisać inaczej: przewodnik. Albo nawet jeszcze prościej – towarzysz. Ktokolwiek, kto byłby w stanie przyjrzeć mi się na tyle blisko, żeby powiedzieć: „Słuchaj, z twoim systemem odniesienia chyba jest coś nie tak – to, co rozumiesz jako oczywiste, wcale nie jest oczywiste. Ale mówię to nie po to, by cię «skorygować», ale dlatego, że widzę twoje zmaganie i chcę pomóc”. Trudno opisać, jak subtelna jest to relacja… nie chodzi tu o osąd czy o pouczanie – raczej o zakwestionowanie, o zachętę do sprawdzenia (ponownego… a może dopiero pierwszego!), czy to, co wydaje się najdalszą granicą, na pewno jest najdalszą granicą.

Bardzo zależy mi na tym, żeby dobrze przekazać naturę tej relacji, odwołam się więc do analogii, która w moim odczuciu świetnie ją obrazuje: nauka śpiewu. Bardzo specyficzna rzecz – każdy, kto próbował, zetknął się na pewno ze wskazówkami dotyczącymi techniki, które brzmiały cokolwiek dziwacznie. Na przykład: „dźwięk leci na twoje czoło z góry, a ty musisz go złapać”, „melodia, która idzie w górę, tak naprawdę idzie w dół”, czy „śpiewaj z bioder, albo brzucha… ale na pewno nie z gardła!”. A w odpowiedzi na pierwsze karkołomne próby na dokładkę jeszcze: „nie nie nie, śpiewanie musi być wy-god-ne!”. W pierwszym momencie wywołuje to raczej zamęt (jak, u licha, śpiewa się biodrem?…), ale zaraz potem przychodzi zrozumienie: przecież nie da się tego powiedzieć inaczej. To, co chcemy osiągnąć, sprowadza się oczywiście do pewnego ustawienia aparatu głosowego – który jednak nie jest tak widoczny i tak łatwy do kontrolowania, jak ręka czy noga. Nauczyciela demonstrującego asany można (przynajmniej na początek) naśladować. Nauczyciela demonstrującego „dobry śpiew” możesz posłuchać, ale dalej nie masz pojęcia, jak to się robi. Nawet gdyby możliwe było ścisłe opisanie ustawienia aparatu głosowego – otworzenie tego ustawienia tylko na podstawie opisu raczej już możliwe by nie było. Dlatego nauka śpiewu pełna jest tych zadziwiających wizualizacji, które pomagają mniej więcej obrać dobry kierunek – ale zawsze są tłumaczeniem jakby „wokół”, a nie precyzyjnym opisem samej rzeczy. A najważniejsza funkcja nauczyciela jest taka, że kiedy po licznych próbach usłyszy dobry dźwięk, przyszpila go: „Tak! To jest właśnie to! Niech twoje ciało zapamięta to miejsce, w którym teraz jesteś!”.

W ten sposób nauka śpiewu jest wspólnym zbliżaniem się do celu trochę na ślepo, w którym kompas stanowią tylko dwie rzeczy: słyszalny efekt, oraz poczucie własnego komfortu. A „obszar pracy” ucznia przez cały czas pozostaje miejscem, do którego nauczyciel po prostu nie ma bezpośredniego dostępu.

Myślę, że bardzo podobna relacja nawiązuje się w trakcie psychoterapii – i jest ona tym, co zdolne jest leczyć.

A tak na marginesie – myślę też, że podejście to ma wiele wspólnego z odpowiedzią Maćka Wieloboba na pytanie: „Po czym poznać, że asana jest dobrze wykonana?” (odpowiedź: „To, że asana daje rezultat, który powinna dawać.”)

W jakimś sensie te trzy rzeczy spotykają się dla mnie w jednym punkcie: Jak śpiewać dobrze? Jak ćwiczyć asany dobrze? Jak żyć dobrze sama ze sobą? … Bo skoro potrzebowałam przewodników zarówno do nauki śpiewu, jak i do nauki jogi (i jestem pewna, że nie nauczyłabym się tych rzeczy sama) – najwyraźniej potrzebuję też przewodnika do poznania siebie samej, aby móc wreszcie komfortowo żyć we własnej skórze.

I nie muszę chyba dodawać, że nie zawsze jest to łatwy proces… Z książkami jest dużo bezpieczniej – nie wymagają tyle zaufania. Ale najwyraźniej dobrze jest móc (i umieć!) skorzystać także z żywej pomocnej dłoni. I najwyraźniej można już wrócić na medytacyjną poduszkę.

Marta Piotrowska

O autorze

4 komentarze

  1. Wojciech

    Bardzo, bardzo dobry artykuł. Znalazłem w nim tak wiele odniesień do swoich zmagań, przemyśleń i doświadczeń. Gratuluje wglądu, wytrwałości i wyleczenia.

    Odpowiedz
    • Marta

      To bardzo budujące słowa. Dziękuję!

      Odpowiedz
  2. Marzena

    Świetny artykuł, przeczytałam trochę niedowierzając – w sumie dosyć niedawno podobne wnioski zaczęły mi się w kształtować w głowie.
    To walka, zawsze to początkowo wygląda jak walka, dopóki człowiek nie uświadomi sobie, że nie musi o nic ani z nikim walczyć, a szczególnie, że walczy sam ze sobą. O nic nie trzeba konkurować ze sobą. Nie przyspieszać zrozumienia, które samo przyjdzie o ile będziemy pracować nad uważnością.

    Odpowiedz
  3. Kontrapunkt Psychoterapii

    Marta, gratuluję wnikliwego artykułu, dziękuję za podzielenie się swoim doświadczeniem.
    Myślę, że bardzo trafnie uchwyciłaś relację medytacji i psychoterapii. Medytacja będzie pomocna, jeśli jej celem jawnym lub podświadomym nie będzie tłumienie emocji, które i tak są, i potrzebują opracowania.
    Dodam jeszcze jedną uwagę, dlaczego przyglądanie się emocjom w medytacji może być niewystarczające: emocja to „e-motion” czyli słowo ang. sugeruje ruch. W bezruchu kontakt z emocją jest słaby lub żaden. Pełnię emocji odczuwamy w ruchu, jakim jest proces kontaktowania się z drugą osobą. W relacji emocja uwyraźnia się, może być wyrażona, doświadczona i zrozumiana. Może „wybrzmieć” do końca.
    Dlatego w przypadku poważniejszych problemów emocjonalnych jestem zwolennikiem zaproponowanej w tytule kolejności.
    Pozdrawiam,
    Karol

    Odpowiedz

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.