Po lekturze “Jedz, módl się, jedz” Michaela Bootha
Książka Michaela Bootha trafiła w moje ręce zaraz po przeczytaniu „Masz przyjaciela, czyli jedz, módl się i kochaj w Rzymie” autorstwa Luki Spaghettiego. Pomyślałam, że to nie tylko ciekawy zbieg okoliczności, ale też pewna wydawnicza tendencja. Obie pozycje odwołują się do kultowej już książki „Jedz, módl się, kochaj” Elizabeth Gilbert. O ile jednak niezwykle przyjemna książka Włocha robi to w sposób bardzo luźny, historia Michaela Bootha nosi wyraźne znamiona podobieństwa i być może autor czuje się w obowiązku do niej odwołać. W obu przypadkach mamy bowiem kryzys, potrzebę zmian, i podróż do Indii, z jogą i medytacją, które mają służyć jako remedium. Punkty widzenia są jednak zgoła inne, bo związane z różnicami płci. Z jednej strony mamy Elizabeth Gilbert, która podążając za głębokim pragnieniem czyni ze swojej podróży niemal pielgrzymkę, z drugiej – Michaela Bootha, który wpada jak śliwka w kompot, zmuszony do pracy nad sobą… przez swoją żonę! Byłam niezwykle ciekawa tego męskiego punktu widzenia, który nie odbiega w tym przypadku od stereotypu – jest pełen uprzedzeń i wątpliwości w stosunku do jogi, medytacji i innych praktyk duchowych (co w jodze najstraszniejsze? – nuda, kadzidełka i oczywiście sam pomysł, że wsadzanie „głowy do tyłka” ma być drogą do oświecenia).
Autor przedstawia siebie z rozbrajającą szczerością. Jest otyły, znużony życiem, sfrustrowany, nękają go natręctwa i lęk przed śmiercią. W jego życiu co prawda nie rozgrywa się tragedia – ma żonę, dzieci, i po prawdzie całkiem niezłą pracę – jednak niezadowolenie i frustracja skłaniają go do ciągłego narzekania, obżarstwa i pijaństwa. Kryzys wieku średniego dopada autora znienacka. Równie niespodziewanie jednak dla niego buntuje się wynosząca z domu kolejne puste butelki po winie żona autora, Lissen. Doprowadzona do granic swojej wytrzymałości proponuje (nie to, żeby Michael miał tutaj jakiś wybór…) rodzinny wyjazd, który – jak ma nadzieję – pomoże im uratować małżeństwo i życie wewnętrzne Michaela. A gdzie można wyjechać, żeby zyskać dystans, poznać siebie i zadbać o dyscyplinę wewnętrzną? Do Indii, nigdzie indziej! Michael aranżuje zatem nową umowę z wydawnictwem – będzie pisał książkę o kuchni indyjskiej w czasie podróży i z pewnymi obawami zgadza się na wyjazd. Z początku nie jest pewne, jak losy wyprawy się potoczą, ale autor martwi się, że zakończy się równie stereotypowo jak się zaczyna, a mianowicie w aśramie… (Lissen wydaje się to planować od samego początku). Wszystkie przygody, które do tego prowadzą, są bardzo interesujące, barwne i czyta się je świetnie. Z czasem jednak robi się coraz ciekawiej i faktycznie na intensywnym kursie jogi i medytacji transcendentalnej historia się kończy – lub, jak ktoś mądry mógłby powiedzieć – dopiero zaczyna. Jak można się domyślić, zamiast książki kucharskiej ostatecznie powstaje opis podróży, będącej przygodą z jogą i medytacją transcendentalną.
Bardzo podoba mi się, jak do konceptu na tę powieść odnosi się sam autor: wyjazd do Indii, żeby „odnaleźć siebie”, to najstarszy komunał świata (choć nie w tej książce; bez wątpienia znajdziesz tu mnóstwo znaczniej bardziej oklepanych banałów niż ten). Na swoją obronę mam to, że pojechałem do Indii ze znacznie szlachetniejszym zamiarem znalezienia naprawdę dobrego przepisu na sarson ka sag, ale zboczyłem z trasy: obrałem zły kierunek, dzięki któremu wyszedłem na prostą. W książce przewija się obawa powielania znanego już motywu, wtórności, banalności. Jednak obawy te okazują się niesłuszne! Niezwykłą wartością tej książki jest jej szczerość – jest to bądź co bądź historia prawdziwa, dzięki czemu jest unikatowa, a do tego okazuje się bardzo inspirująca. Co więcej, opisana jest z dużym humorem, dystansem i bez cienia sentymentalizmu.
Niezwykłe i interesujące jest w tej książce również to, jak obrazuje ona męskie podejście do kwestii szeroko rozumianej jogi, duchowości, czy praktyk dyscypliny wewnętrznej. Jednym słowem: opór. Z drugiej strony jednak, autor zapoznał się z wieloma książkami opisującymi rozwój wewnętrzny, niesamowite korzyści płynące ze zmiany nastawienia, medytacji i ćwiczenia asan. Szukał poprawy jakości swojego życia, odrzucał go jednak po pierwsze zwyczajowy sposób podania tych informacji – cukierkowość i banalność, a po drugie, także połączenie tych praktyk z rytuałami i praktykami religijnymi. Książka „Jedz, módl się, jedz” opowiada ostatecznie o tym, jak surowy dla siebie, tzw. zwyczajny mężczyzna pokonuje swoje uprzedzenia na tyle, żeby zyskać wszelkie korzyści płynące z jogi i na szczęście nie na tyle, żeby utracić integralność swojej osobowości i swoje głębokie przekonania. Ta książka opisuje fenomen działania narzędzi jogi, które mogą być pomocne dla każdego, kto zechce nauczyć się nimi posługiwać, nawet jeśli towarzyszy mu początkowy opór i niewiara. Jest to również bardzo ładna opowieść o tym, jak można pokonać kryzys, zapanować nad złymi tendencjami, czynić siebie i swoje życie coraz lepszym. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni będą zadowoleni z tej lektury. Mogę ją polecić z czystym sumieniem.
– –
Olga Szkonter – jest redaktorką naczelną portalu joga ABC, członkinią redakcji portalu Jogasutry.pl. Skończyła studia filozoficzne, uczy jogi w nurcie vinyasa krama. Prowadzi zajęcia w Pracowni Jogi Macieja Wieloboba w Krakowie oraz w Nowohuckiej Akademii Seniora.
Najnowsze komentarze