Łaska Guru. Opowieść o jagodach i bananach… Jai Uttal
Od niepamiętnych czasów było zwyczajem w Indiach, że podczas wizyty u świętej osoby lub kaplicy, przynosiło się ofiarę. To mogły być owoce, słodycze, kwiaty, kadzidła, nawet pieniądze i oznaczało to ofiarę własnego serca i duszy, własnej istoty dla wielkiego serca wszystkich. „Niech się dzieje nie moja, lecz Twoja wola”.
W grudniu 1971 byłem w starożytnej wiosce Wrindawan, gdzie Radharani ze swym słodkim pasterzem Kryszną urzeczywistniali swój boski romans wiele wieków temu, a jeśli wierzyć wedyjskiej legendzie, urzeczywistniają go po dziś dzień. Była to pierwsza z wielu wypraw do Indii. Miałem 19 lat i byłem zupełnie oszołomiony, że znalazłem się w tym bogatym świecie oddania i tajemnicy. Co drugi dom był świątynią rozbrzmiewającą ekstatycznym śpiewem; kolorowo przybrane krowy przechadzały się uliczkami; uśmiechający się Sadhu obracający różańcami japa oferowali błogosławieństwo wszystkim odwiedzającym; małpy skakały z drzewa na drzewo; brak było samochodów, a więc i zanieczyszczeń; to były średniowieczne Indie w całej swojej krasie…
A najważniejsze, że właśnie poznałem swojego Guru, Neem Karoli Babę. Oczywiście, wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że to był mój Guru. Ta świadomość, razem z wiedzą, że naprawdę zupełnie nic nie wiem o prawdziwym związku Guru-uczeń, przyszła do mnie dużo później. Lecz wiedziałem, że nie było innego miejsca, w którym chciałem się znajdować. Maharadżi zarzucił swoją sieć na mojego ducha i przyciągnął tego zagubionego młodzieńca do swoich spękanych, pokrytych kurzem lotosowych stóp.
Miałem w zwyczaju zatrzymywać się przy stoisku z owocami w drodze do ashramu Maharadżiego i kupować coś dobrego i soczystego na ofiarę. Maharadżi nigdy nie zdawał się przywiązywać większej wagi do tych darów, z uśmiechem rozdając owoce i słodycze wszystkim zebranym dookoła niego. Zatem nie zastanawiałem się dużo nad swoimi drobnymi zakupami. Lecz pewnego dnia zauważyłem coś nowego, błyszczące na kolorowym blacie u sprzedawcy – małą garść podłużnych, bladozielonych jagód, w kształcie jeżyn, ale w kolorze winogron. Wyglądały smakowicie! Zatem nabyłem małą torebkę i ruszyłem do swojego pokoju, żeby je umyć. Kiedy już starannie usunąłem każdy pyłek kurzu, umieściłem je z powrotem w torebce i wyruszyłem do świątyni. Ale cóż to! Torebka wykonana była z cienkiego papieru i odpadło jej dno. Wszystkie cenne jagody wypadły prosto w kurz. O nie! Zaczynałem być spóźniony, a nie chciałem przegapić darshanu. Udałem się więc z powrotem do swego pokoju i ponownie umyłem każdą jagodę z osobna i z czułością ułożyłem je na ręczniku do wyschnięcia. Lecz wtedy zdałem sobie sprawę, że nie miałem innej torebki. Zaczynało się to zamieniać w mały koszmar. Pobiegłem więc do sprzedawcy owoców i wybłagałem jeszcze jedną torebkę, pobiegłem znowu do pokoju, zapakowałem jagody i pospieszyłem do świątyni Hanuman, która była ashramem Maharadżiego. Uff!!!!
Darśan tego popołudnia był bardzo krótki, każdy w zasadzie ustawił się gęsiego przy Maharadżim, skłaniając się i przesuwając dalej. Pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. Słońce świeciło jasno, lecz wiał chłodny wiaterek, niosący w swoim miękkim uścisku dźwięki kirtanu. Maharadżi siedział na drewnianym stoliku z boku aśramu, gdzie często zaparkowane były samochody, a nie w swoim stałym miejscu na środku dziedzińca. Miał rozmarzony, odległy wyraz twarzy. Kiedy przyszła moja kolej na pokłon ofiarowałem mu torebkę jagód, które kosztowały mnie tyle nerwów. Baba spojrzał na nie, rozerwał torebkę i rozłożył jagody na swoim kocu i wykrzyknął w Hindi: „Jagody!” Spojrzał na mnie z dużym uśmiechem i powoli, z wielkim apetytem, zjadł każdą jagodę z torebki. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby robił coś podobnego. A w miarę jak każdy smakowity kęs znikał w jego ustach czułem się coraz lżejszy, coraz bardziej rozmarzony. Może prawdą było to, co czytałem o prawdziwych wielkich, że mogli pożreć czyjąś karmę, jak kawałek cukierka. Kiedy w końcu pochyliłem się, żeby dotknąć stóp Maharadżiego, dał mi dwa banany i uderzył mnie po głowie kilka razy zanim powiedział „Jao”, co w Hindi znaczy „idź”, „wyjdź”, „wynoś się stąd!”.
I wtedy właśnie zaczęły dziać się dziwne rzeczy…
Po powolnym zjedzeniu jednego banana, napawając się jego słodkością, zacząłem iść do mojej kwatery, gdzie akurat wtedy mieszkałem. Moje stopy ledwie dotykały ziemi, kiedy mój umysł wzbijał się wraz z bolesnymi falami śpiewu dochodzącego ze świątyni. „Hare Kryszna Hare Kryszna Kryszna Kryszna Hare Hare Hare Rama Hare Rama Rama Rama Hare Hare.” Łzy napłynęły mi do oczu, gdy szedłem wzdłuż zakurzonej ścieżki. Niewielki aśram znajdował się obok Maharadżiego, gdzie mieszkał stary Baba ze swoim słoniem. Nigdy nie spotkałem mieszkającego tam sadhu, lecz słyszałem, że Maharadżi bardzo go lubił. Wiele razy jednak widziałem jego słonia, kiedy przechodziłem obok. Był to mały i chudy słonik z wielkimi, osowiałymi oczami, malutkimi kłami i długą kołyszącą się trąbą. Tego dnia, kiedy zatrzymałem się, żeby powiedzieć „cześć”, słoń spojrzał tęsknie na mój pozostały banan i wydawał się błagać mnie o podzielenie się z nim. Moje serce było już miękkie po doświadczeniach z rana, więc oczywiście podałem banan mojemu nowemu zwierzęcemu przyjacielowi. Chwycił banana swoją trąbą i zjadł go w mgnieniu oka, po czym uśmiechnął się do mnie. Następnie wyciągnął trąbę w bok, jak flet. A potem skrzyżował dwie nogi ze sobą, a później przechylił swoje ciało na lewo. O mój Boże!!!!! Przeistoczył się w Samego Krysznę, grającego na Swoim boskim flecie!!!! Moja cała istota zatrzęsła się na tę wizję. Czy zupełnie oszalałem? Czy Maharadżi otworzył oko mojego serca, żeby wszędzie umożliwić mi postrzeganie Boga? Tylko on wie naprawdę. Lecz kiedy pokłoniłem się i opuściłem czoło na błogosławiony kurz Wrindawan, przysiągłem sobie, że nigdy nie zapomnę tego dnia; dnia, w którym jedynie umycie garści jagód zaprowadziło mnie do stóp Pana…
Pokój Wam,
Jai
– –
Jai Uttal jest jednym z najpopularniejszych wykonawców kirtanów, zachodnim reprezentatem nurtu bhakti jogi.
Strona Jai’a: http://jaiuttal.com/
Zdjęcie pochodzi z materiałów dla prasy na stronie http://jaiuttal.com/, jego autorką jest Christine Alicino: http://www.christinealicino.com/
Tłumaczenie: Jakub Preisner
Kapitalny tekst , w którym dwa aspekty są dla mnie istotne.
1. Kierunek bhakti jogi w rozpuszczaniu ego , poprzez poddanie istocie wyższej. Niektórzy mogą spróbować popatrzeć na istotę w funkcji działania i nie skupiać się na konkretnych formach , nazwach . Wtedy będziemy rozpatrywać miłość i cierpienie. Działamy w funkcji cierpienia , lub miłości , taki wybór.
2. Linia przekazu jako element rzeczywistości , otwierany przez kontakt z mistrzem. Nie jest to ostateczna rzeczywistość i dlatego może być różnicowana w zakresie formy i pracy jaką wykonujemy.