“Psychologia jogi” – recenzja
Pamiętacie film Matrix? Po przeczytaniu tej zielonej książeczki już nic nie będzie takie, jakie było przed jej łyknięciem… Przede wszystkim z powodu poruszanej tematyki, która sama w sobie jest transformująca, ale także ze względu na sposób jej przedstawienia. Dla osób, które z sutrami Patańdźalego spotkają się (niemal) po raz pierwszy, ta książka może mieć znaczenie choćby tylko z tego powodu. Będą miały okazję przeżyć przygodę intelektualną, nabrać ochoty na rozwój i zrozumieć, dlaczego są w tym miejscu, w którym są. Tym, którzy sięgali już do kolejnych przekładów Jogasutr, Maciej ma do zaoferowania znacznie szerszy ogląd i głębszą dyskusję. Dla jasności, podzielę tę recenzję na dwie części – jedną o treści, drugą o formie.
Treść
Czego można się spodziewać po książce, która łączy zagadnienia w postrzeganiu potocznym całkowicie odrębne, czyli psychologię i jogę? W pierwszych wręcz słowach, a później konsekwentnie poza słowami, autor udowadnia błąd tego potocznego rozumienia. Psychologia to „nauka badająca mechanizmy i prawa rządzące psychiką oraz zachowaniami człowieka”, z kolei joga, co Maciej wielokrotnie podkreśla, to metoda pracy z umysłem. W dodatku metoda bez konotacji moralnych, co jest szczególnie widoczne, gdy pisze o jamach i nijamach – zasadach postepowania względem innych i siebie samego. Te zasady nie mają charakteru etycznego, a użyteczny – ich celem jest wolność umysłu (a efekty społeczne, etyczne i moralne są ich owocami). I ta myśl towarzyszy czytelnikowi podczas lektury całego tekstu. Dzięki takiemu podejściu pojawiające się czasem obawy, że joga to hinduska religia, zagrażająca praktykującym katolikom, mają szansę zostać rozwiane. Dlaczego? To, co podkreśla autor książki Psychologia jogi jako najważniejsze to doświadczenie jako fundamentalna właściwość oraz skodyfikowanie praktyk. A doświadczanie czegoś to raczej metoda niewiernego Tomasza, który musi sprawdzić, by uwierzyć. W moim poczuciu wiara i doświadczenie to dwa różne kierunki odczuwania. A wracając do lektury… Co prawda doświadczenie wydarza się dość chaotycznie, ponieważ każdy jest w innym miejscu i napotyka inne przeszkody po drodze, ale wiadomo, że droga jest jedna. Wszystkie elementy tej drogi za Patańdźalim wskazuje Maciej. Można więc dzięki tej książce (i pewnie też kilku innym) zobaczyć, co czeka praktykującego jogę, jakie zadania ma do wykonania i co dzięki nim może osiągnąć. Ze starożytnego tekstu powstaje w ten sposób całkiem współczesny przepis, jak poddać się procesowi rozwoju osobistego. To swoisty przewodnik i osobisty coach, gdybyśmy chcieli sięgnąć – z przymrużeniem oka po modną współcześnie terminologię. Dzięki prostocie praktyk, wszystko wydaje się proste, chociaż zrealizowanie celu już takie proste nie jest.
Słów kilka o formie
Ogromną zaletą książki jest jej zrozumiałość. Autor oparł swoje dzieło o Jogasutry, ale nie jest to tłumaczenie. Maciej raczej objaśnia, a nie tłumaczy. Zastanawia się wspólnie z wybitnymi umysłami (czy raczej duszami) różnych czasów co dany termin może oznaczać, pokazując inne niż oczywiste możliwości. Trudność z czytaniem tekstów sprzed wieków to anachroniczność i pewna śmieszność sformułowań, które – jak udeptywanie nowych ścieżek – na początku są ciężkie do przejścia, ale z każdym kolejnym podejściem jest coraz łatwiej. Trzeba jednak mieć do tego odpowiednią motywację i czas. Jeśli tych elementów brak, zdecydowanie lepiej pójść wygodną ścieżką udeptaną przez kogoś innego (z całą świadomością, że może samodzielnie poszlibyśmy np. nieco bardziej po skosie). I Maciej proponuje własną ścieżkę, której ogromną zaletą jest to, że pokusił się nie tylko o przetłumaczenie słów, ale i odnalezienie ich kontekstów. Dzięki temu otrzymujemy coś, co dziś jest dla nas nie tyle nawet zrozumiałe, co znaczące w świetle obecnych wartości i kultury. Jednocześnie czytelnik nie musi się obawiać, że ścieżka, którą kroczy autor książki, to jakaś zupełnie nieznana droga. Spotka na niej bowiem – oprócz wyobrażenia stóp Patańdźalego i Wjasy – wyraźne ślady A.G. Mohana, Hazrata Inayata Khana, Mahatmy Gandhiego, Osho, Swamiego Muktanandy i innych. Maciej Wielobób zwraca uwagę czytelnika na to, że jeśli dany fragment jest niezrozumiały, warto do niego wrócić i czytać kilkakrotnie. Na pewno warto, choćby z tego powodu, że mogliśmy stracić uważność rozproszeni na przykład przez telewizor przy “rodzinnym obiedzie”. Jednak pozwolę sobie na dołożenie swojej interpretacji do tego, co Maciej pisze. Podstawą, jako się rzekło, jest doświadczenie. Jeśli ktoś coś przeżył, nie ma trudności w zrozumieniu, o czym pisze autor, nawet jeśli to, co pisze, nieco wykracza poza jego własne doświadczenie tego elementu. Ale gdy czytelnik w swojej drodze nie doszedł jeszcze do punktu, o którym właśnie czyta, zdecydowanie nie będzie czuł, o czym mowa. Może próbować rozłożyć tekst intelektualnie, ale w żadnym wypadku nie będzie tego naprawdę rozumiał. Jak można wyjaśnić komuś, kto podczas maratonu jest dopiero na pierwszym punkcie żywieniowym to, jak się czuje ten, kto finiszuje? Można opowiedzieć, oczywiście, ale po pierwsze: będzie to doświadczenie jednostkowe, choć pewnie podobne u większości, a po drugie: ten ktoś nie jest w stanie wyobrazić sobie nawet, jak to jest na końcu (pomijam, że do maratonu trzeba jednak się przygotowywać i pewne pojęcie się ma,choć start w maratonie różni się znacząco od treningów). Można byłoby zatem użyć tego prostego narzędzia do weryfikacji, w którym miejscu praktyki jesteśmy.
I na koniec jeszcze o jednym. 100 stron to mało i to nie tylko dlatego, że temat nie został wyczerpany, ale dlatego, że dotarcie do ostatnich stron jest pewnym zaskoczeniem. Autor nie wprowadza zakończenia i podsumowania, więc zostajemy z własnymi myślami (lub w obszarze bezmyśli – jakby się chciało). Odbieram ten zabieg jako celowy. Brak zakończenia oznacza dla mnie, że książka nie kończy się na słowach, które przygotował autor, ale trwa w moim doświadczeniu.
Zapowiada się wyjątkowo interesująco 🙂