„Jedz, módl się, jedz” – fragment pierwszego rozdziału
ROZDZIAŁ 1
Ustawiczna potrzeba rozrywki
dla zachowania przez ludzkość
równowagi psychicznej
I wtedy, dziesięć lat przed skończeniem czterdziestego
dziewiątego roku życia, nagle zdałem sobie sprawę, że moja
psychika przedwcześnie się załamała.
F. Scott Fitzgerald, Załamanie
– Gdy już odrzucić rozmaite pokrzepiające, niosące złudzenia mity, które część przedstawicieli naszego gatunku wyznaje – Boga, niebo, Świętego Mikołaja, Szanghaj i tak dalej – wszystko, co myślimy, robimy, czego pragniemy lub co mówimy, powodowane jest jednym z dwóch podstawowych imperatywów: koniecznością reprodukcji lub – moim zdaniem silniejszą – koniecznością oderwania się od grozy naszej śmiertelności. I szczerze mówiąc, równie dobrze możemy wrzucić do tego i seks, bo seks to przecież kolejny ze sposobów oderwania się od myślenia o śmierci.
–Michael, chyba chodzi ci o Shangri-La? Szanghaj nie jest mityczny.
–No tak, tak. Shangri-La. O to mi chodziło.
–Więc co ty robisz, żeby się oderwać?
W odpowiedzi na pytanie przyjaciela zatoczyłem ręką łuk po pokoju, pokazując puste butelki po winie na kredensie za mną, wylizane miseczki po deserze przed nami i zlew zastawiony garnkami.
– Jedzenie. Myślę o jedzeniu, czytam o jedzeniu, piszę o jedzeniu, wchłaniam jedzenie. Ty biegasz w maratonach. Ty – wskazałem nieco już o tej porze niezbornie w kierunku pozostałych gości – masz tę swoją rozbrajająco dziecinną fiksację na punkcie piłki nożnej. Ty masz tę dziwaczną obsesję na punkcie Boba Dylana. A ty kupujesz każde lśniące ustrojstwo z białego plastiku, jakie wymyśli Steven Jobs, bez względu na to, do czego służy i jak wygląda.
Niemal czterdzieści lat zajęło mi dopracowanie mojej wielkiej teorii Ustawicznej Potrzeby Rozrywki Dla Zachowania Przez Ludzkość Równowagi Psychicznej (choć jak dotąd nie wywołała należytego szumu w kręgach filozofów) i autentycznie w nią wierzyłem. Akurat tego dnia postanowiłem podzielić się mym wnikliwym spostrzeżeniem ze znajomymi, którzy – na szczęście – na tyle przywykli do moich pijackich monologów, żeby nie brać ich do siebie osobiście lub, najprawdopodobniej, w ogóle mnie nie słuchali.
– Widzę, że życie kogoś, kto nie ma żadnych duchowych przekonań jak ty, staje się dość puste, ale dostrzegam słaby punkt w twoim sposobie na oderwanie się od śmierci – powiedział Jesper, fanatyk Maców.
– Jaki?
– Cóż, to, co sobie wybrałeś, żeby się rozerwać, prawdopodobnie doprowadzi cię do śmierci raczej wcześniej niż później.
– I będzie to samotny, żałosny, zapomniany, pełen zaparć koniec, sądząc po waszym weekendzie w Rzymie. – Zaśmiał się maratończyk.
Moja żona Lissen i ja dopiero co byliśmy w Rzymie z naszymi synami, ośmioletnim Asgerem i sześcioletnim Emilem, z okazji dziesiątej rocznicy ślubu.
Lissen zrobiła mi niespodziankę tym wyjazdem i byłem zachwycony. Odliczając dni do wylotu, przeglądałem strony poświęcone jedzeniu, blogi kulinarne oraz przewodniki i planowałem szczegółowo trasę po gelateriach, pasticceriach, trattoriach i winiarniach, a od momentu wylądowania biegaliśmy po mieście niczym piłeczka w automacie do gry we flippera, odhaczając je na mojej liście.
Lissen nie tak wyobrażała sobie ten wyjazd, co mi powiedziała po trzecich tego dnia lodach pistacjowych (lody pistacjowe są najlepszym sposobem na znalezienie dobrej gelaterii, więc rzecz jasna trzeba ich spróbować, zanim człowiek wyląduje z innymi smakami. Od ręki można odrzucić miejsca, które mają jaskrawozielone lody pistacjowe. Wiadomo, że ich właściciele nie traktują poważnie lodziarstwa. Produkują lody dla dzieci. Tymczasem prawdziwe lody pistacjowe powinny być blade, niemal brązowozielone i najlepiej wyrabiane z orzechów zebranych z gajów rosnących wokół miasta Bronte w północno-wschodniej Sycylii).
– Hm, rozumiem. – Zastanowiłem się… i doznałem olśnienia!
– To może rozdzielmy się na resztę dnia? Ty obejrzysz sobie kościoły i tym podobne, a ja pójdę do cukierni, gdzie mają te cannoli, o których ci opowiadałem w samolocie, a potem możemy się spotkać w hotelu przed wyjściem na kolację. Zrobiłem rezerwację w dwóch restauracjach. Pierwsza ma gwiazdkę Michelina, ale jeśli nie będzie nam się podobała, to jest druga, mniej oficjalna.
– Michael, jesteśmy w Rzymie. Sami. Dziś jest nasza rocznica ślubu. A ty proponujesz, żebyśmy się rozdzielili?
Wydawało się to logicznym rozwiązaniem. Najwyraźniej jednak nim nie było. Przez następne dziesięć minut w połowie Schodów Hiszpańskich i głosem, który obudziłby [pochowanego parę kilometrów dalej – przyp. tłum.] Keatsa, Lissen szczegółowo omówiła wady mojego planu. W końcu chyba zrozumiałem, o co jej chodzi, ale przede wszystkim czułem się okropnie, że tak ją zdenerwowałem.
Nie był to odosobniony incydent na drodze wiodącej do samotnego, pozbawionego miłości a pełnego niestrawności końca, jaki przewidywał mój znajomy. Podam więcej przykładów, nie w celu – niemal na pewno daremnego, choć warto spróbować – wybiegu typu „kochaj mnie, jestem głupkiem”, lecz by pokazać, jak bardzo popaprane stało się moje życie, jak moje upodobania aż nadto oderwały mnie od wszystkiego innego. Takie Boże Narodzenie to na przykład niezły punkt krytyczny.
Gdy twoje życie polega na nieumiarkowanym dogadzaniu swoim kubkom smakowym; gdy nie widzisz nic złego w jedzeniu foie gras w zwykły dzień tygodnia; spędzasz co najmniej godzinę dziennie, a zwykle więcej, na przygotowaniu wieczornego posiłku i jesteś w przyjemnym stanie upojenia alkoholowego przynajmniej raz w tygodniu, przygotowanie czegoś naprawdę specjalnego na Boże Narodzenie stanowi prawdziwe wyzwanie.
W rzeczone święta kupiłem gęś z wolnego chowu, którą zamierzałem wyluzować, a następnie nadziać luzowaną kaczką, tworząc taką podwójną balotynę, którą chciałem podać ze zredukowanym bulionem ugotowanym na kościach obu ptaków. Było to skomplikowane i technicznie trudne danie; pretensjonalne i wymyślne, na co dzień takich rzeczy nie robiłem. Do tego pommes purée wykonane zgodnie z instrukcjami, jakie kiedyś poznałem, pracując w kuchniach wymienionego w przewodniku Michelina L’Atelier du Joël Robuchon w Paryżu – świeżo upieczone ziemniaki mozolnie przeciśnięte przez praskę do warzyw i wymieszane z całą kostką masła; przygotowana w domu czerwona kapusta; inne rozmaite dodatki; a na deser pojedyncze czekoladowe suflety z sorbetem z klementynek. I jeszcze czekoladki do kawy, no i jeszcze jakaś przystawka…
Lissen, choć nie jest szczególnie religijna, uważa jednak, że należy chodzić do kościoła w pewne dni, przede wszystkim w Boże Narodzenie. Natomiast ja sądzę, że nie ma takiego dnia, w który pójście do kościoła jest nieodzowne czy wskazane, i z pewnością nie miałem czasu na siedzenie w pełnym przeciągów i nadmiernie oświetlonym budynku, śpiewając o osiołkach i słuchając, jak jakiś podrzędny absolwent teologii w sukience mówi mi, jak mam żyć. Miałem marchewki do pokrojenia metodą brunoise i bouquet garni do związania.
Okropnie się pokłóciliśmy. Dowiedziałem się, że przedkładam potrzeby swojego żołądka nad duchową strawę rodziny. W którymś momencie Lissen nawet się chyba wyrwało: „To tylko jedzenie!”. Doszło do gróźb zaprzestania współpracy przy zmywaniu naczyń i tym podobnych, aż w końcu ciężko wzdychając, nabzdyczony, odbębniłem większą część mszy, ale wyszedłem wcześniej, bo „zapomniałem” wyłączyć piekarnik.
—
Niniejszy fragment książki „Jedz, módl się, jedz”, Michaela Bootha publikujemy dzięki uprzejmości wydawcy. Spodziewajcie się recenzji całości książki i konkursu, w którym będzie można wygrać egzemplarz, już wkrótce!
Najnowsze komentarze